King Crimson – Red (1974)
Lista utworów:
1. Red
2. Fallen Angel
3. One more Red Nightmare
4. Providence
5. Starless
Choremu przed śmiercią podobno
robi się lepiej. Nie jestem pewien czy to prawda, nigdy bowiem – co zrozumiałe
– nie dane było mi tego doświadczyć na własnej skórze, a i jakoś szczęśliwie
śmierć do tej pory omija moich bliskich, ale gdyby metaforycznie przełożyć tę zasadę
na dorobek muzyczny grupy King Crimson, to z niemal stuprocentowym przekonaniem
można byłoby ją potwierdzić słuchając wydanego w 1974 roku albumu Red. Był to bowiem ostatni krążek z
dorobku zespołu opublikowany przed siedmioletnią przerwą zarządzoną na życzenie
samego Karmazynowego Króla – Roberta Frippa – i muszę szczerze przyznać, że
jest dobry jak jasna cholera. Król na szczęście poszedł po rozum do głowy,
zmartwychwstał i, wezwawszy posiłki zza oceanu, wciąż tworzy, jednak Red pozostanie dla mnie już na zawsze
końcowym tchnieniem King Crimson w jego najwybitniejszej inkarnacji. Wszystko,
co nastąpiło potem (szczególnie w porównaniu z genialnym debiutem oraz właśnie Red) można byłoby złośliwie nazwać Prince lub Duke, ale już nie King
Crimson. Jednak co właściwie czyni ten album tak wyjątkowym i wybitnym na tle całego
dorobku grupy? Na to pytanie chyba sam nie znam właściwej odpowiedzi, jednak dusza,
uszy i umysł (śpiewając w jednym chórze) podpowiadają mi, że tak właśnie jest.
Album składa się z pięciu
utworów, spośród których tylko trzy mają tekst. Warstwa liryczna krążka nie
oscyluje raczej wokół żadnego tematu wiodącego, a przynajmniej trudno mi taki
motyw wyłowić (być może wynika to z faktu redukcji moich umiejętności interpretacji do absolutnego zera wraz z pierwszymi dźwiękami nieziemskiej gitary Frippa
i szalonej perkusji Bruforda). Pewne wskazówki mogłyby sugerować powiązanie z tematyką
biblijną (Fallen Angel, „Starless and Bible Black”), ale jest to
raczej ślepy zaułek, a każdego wyrobionego słuchacza album ten prędzej zachęci
do założenia kościoła Crimsonistów, niż do czytania Biblii. Jedyny tekst, z
którego interpretacją można mieć jako takie problemy to Starless (właściwie trudno powiedzieć czy tekst oddaje stan głębokiej depresji, czy innej choroby, a może czegoś jeszcze zupełnie innego), reszta natomiast dość prosto mówi sama za siebie – Fallen Angel opowiada o śmierci młodego
chłopaka na nowojorskiej ulicy, relacjonowanej z perspektywy jego brata
(dosłownie) lub najbliższego przyjaciela (mniej dosłownie), a dzięki One more Red Nightmare dowiadujemy się o
koszmarze z pokładem samolotu, stewardessą i turbulencjami w roli głównej.
Pokuszę się w tym miejscu o stwierdzenie, że gdyby nawet i dwa ostatnie wymienione przeze mnie utwory
pozbawić tekstów, to sam album nie straciłby na tym zbyt wiele, jako że to nie
one odgrywają tu pierwszoplanową rolę. Gwiazdą wieczoru na czerwonym dywanie są dźwięki instrumentów karmazynowego trio.
Muzycznie rzecz biorąc, Red nie należy do płyt lekkich w
odbiorze. Do słuchania należy się zatem odpowiednio przygotować i najlepiej
zaopatrzyć w dobre słuchawki, które pozwolą na pełną izolację od świata
zewnętrznego. Obecność innych osób (szczególnie niebędących poddanymi Karmazynowego Króla) w czasie odsłuchu jest raczej niewskazana, podobnie ma się z większością przestrzeni publicznej. Zalecam więc domowe zacisze, wieczorną porę i samotność. Podróż, w którą wybieramy się wciskając przycisk PLAY na swoim
odtwarzaczu rozpoczyna dość „brudna” kompozycja tytułowa. W ciągu pierwszych
sześciu minut i siedemnastu sekund doświadczamy wszystkiego tego, co kojarzy
nam się z kolorem czerwonym – agresji, siły, dynamiki. Relatywnie ciężki bas,
gęsto grająca perkusja, szybkie tempo i motywy gitarowe, które nawet na
kilkanaście sekund nie pozwalają odpocząć uszom słuchaczy. Dostajemy porządny
wycisk, ale chcemy więcej – rodzi się w nas mały masochista. Wraz z
przeskoczeniem płyty na ścieżkę drugą napięcie na chwilę opada. Utwór Fallen Angel zaczyna się od gitary
akustycznej i przyjemnej melodii, prowadzącej nas przez historię młodego
chłopaka, który ugodzony nożem dokonał swego żywota na zimnej ulicy Nowego
Jorku. Gitara akustyczna szybko znika, a w jej miejsce znów pojawiają się
agresywne, brudne riffy i sekcja dęta świetnie uzupełniająca klimat utworu. Upadamy
razem z aniołem i – co gorsza – nagle znajdujemy się w samym środku czerwonego koszmaru. Kolejny popis
ciężkiego, acz fantazyjnego grania z nieco banalnym tekstem. Tak mija nam
niemal dokładnie połowa płyty i dochodzimy do jej najmniej harmonijnego i
poukładanego (co wcale nie znaczy, że najgorszego) momentu, czyli kawałka Providence. Tytuł pochodzi od miejsca
jego nagrania – miasta Providence w USA, gdzie zespół koncertował 30. czerwca
1974 roku. W całości improwizowany utwór o długości ponad ośmiu minut
niewątpliwie świadczy o wielkim kunszcie muzyków tworzących wtedy King Crimson
i w pewien sposób obrazuje nam - słuchaczom - ich nastawienie twórcze z tamtego okresu. To dość chaotyczne w swej formie, improwizowane "streszczenie" motywów muzycznych
jest o tyle potrzebne, że pozwala z czystym umysłem podejść do odsłuchania
ostatniego utworu zapisanego na płycie King Crimson przed zawieszeniem
działalności zespołu na całe siedem lat – Starless.
Jeśli spotkałbym kogoś, kto nigdy
w życiu nie słyszał nawet nazwy tej grupy i bardzo chciałbym, żeby zrozumiał
moją miłość do niego, to włączyłbym mu właśnie ten jeden utwór i poprosił o dwanaście
minut skupienia. Jestem pewien, że nie musiałbym dodawać ani słowa – Starless jest bowiem kwintesencją dokonań
twórczych Roberta Frippa i jego poddanych w okresie od 1969 do 1974 roku. W Starless mamy niemal wszystko, czego
można spodziewać się po progresywnym graniu: nostalgię i melancholię, niepokój,
smutek, upadek i wzlot, słowem: wielki ładunek energii i emocji. Nie potrafię wyobrazić
sobie lepszego odejścia jakiegokolwiek artysty ze sceny, niż tak, jak utworem
tym próbowali uczynić to panowie z King Crimson. Czapki z głów.
Wrażenia po ucichnięciu
ostatniego dźwięku z płyty Red określiłbym
jako słodko-gorzkie. Z jednej strony jest to z pewnością album wybitny i
niepowtarzalny, napawający słuchacza wachlarzem rozmaitych emocji z podziwem
dla twórców wybijającym się na czoło; z drugiej strony szkoda jednak, że Fripp
już nigdy z żadnym swoim nagraniem ani składem nie wrócił do formy, jaką
zaprezentował blisko czterdzieści lat temu. Tym większe brawa należą się jego
współpracownikom i jemu samemu, że atmosfera w rozpadającym się zespole pewnie
nie była najlepsza, a jednak stać ich było na wypuszczenie tak niezwykłego
krążka. Być może to właśnie świadomość zbliżającego się końca zmotywowała
muzyków do pozostawienia po sobie mocnego akcentu, w końcu choremu przed
śmiercią podobno robi się lepiej.
And the smile signals
emptiness
For me
Starless and Bible
Black